-

Alfatool : Między Alfą a gammą, ale bardziej w stonę Alfy

Święci ze szpitalnej kaplicy. Cz. 2 Ojciec Maksymilian i książka błogosławionego, czyli istota katolicyzmu

tekst dziesiąty z 27 marca 2024 r.

 

prof. Karol Adam, Istota katolicyzmu, wyd. Księgarnia Św. Wojciecha, 1930

 

Kapliczkę szpitala wojskowego przedstawiłem już wizualnie w pierwszym odcinku tego mini cyklu. Mini -bowiem jest to wnętrze niewielkie, stąd i wizerunków osób świętych niewiele się tam pomieściło. W kaplicy było bardzo spokojne, by nie rzec pustawo, gdy się uwzględni setki kręcących się (często wokół rzeczy poważnych wręcz ostatecznych) ludzi.

Tak, czy inaczej nie zdarzyło mi się (nawet podczas mszy w dniu powszednim), żeby drużyna świętych była liczniejsza od grupki zgromadzonej przed ich obliczami. Ta kameralność była dobra, bowiem pozwalała na nawiązanie bliższych relacji. Szczerze powiem ze świętym Antonim poszło tak sobie, bo nie dość, że pomyliłem go ze znanym z widzenia i z wyobrażeń świętym Franciszkiem, to jeszcze musiałem sobie przypomnieć nieco już zapomniane fakty, by ustalić jego udział w mojej historii.

Tak naprawdę z tych, których spotkałem w kaplicy, najbliżsi byli mi dwaj święci. Nasz Papież i święty Maksymilian Maria Kolbe. Gdy sięgam wstecz pamięcią, Maksymilian zaznaczył się w moim życiu, kilka lat wcześniej w sposób zupełnie nieoczywisty. Zaciemniony zgłębianiem ponurych klimatów związanych z socjalistami, anarchistami, błaznami i masonami próbowałem znaleźć kogoś, kto podzieli się ze mną odrobiną światła. Chcąc odnaleźć drogę do dobrego kapłana, odbiłem się najpierw od dominikanów i trafiłem przez zupełny przypadek do przestronnego przedsionka, który okazał się zapleczem kuchni siedziby bardzo znaczącego kapłana. Otworzyła mi siostrzyczka. Ja się przedstawiłem imieniem i ona także.

- Rajmunda.

Musiałem się lekko zdziwić na to niepopularne przecież żeńskie imię.

- Tak miał na imię święty Ojciec Kolbe, zanim wstąpił do zakonu – dodała, a po chwili mierząc mnie czujnym wzrokiem, spróbowała się zmierzyć także z moją nietypową prośbą.

- Ksiądz, czy zakonnik? – zapytała.

Lekko zaskoczony niespodziewanym wyborem dotyczących dobrych kapłanów, odparłem:

- Zakonnik.

Już po chwili dreptałem w stronę furty franciszkanów. Przy niej zobaczyłem tablicę poświęconą świętemu Maksymilianowi i pomyślałem, że chyba droga przypadków się skończyła i zaczęła się ta Inna.

Po dzwonku do furty okazało się, że wskazanego przez siostrzyczkę zakonnika nie ma, bo akurat spowiada, co mogłem zakwalifikować jako pechowy przypadek, ale uznałem, że widocznie jest to część owej oznaczonej coraz wyraźniej drogi, którą powinienem przejść. Więc poszedłem.

***

Prawie siedem lat temu, drugą książką, która pojawiła w makulekturowym cyklu były „Kazania przygodne” księdza Tomasza Dąbrowskiego. Sprawa wydała mi się wtedy o tyle niezwykła, bo książka pochodziła z biblioteki benedyktyńskiego opactwa w Tyńcu. Potem takie „skarby” zaczęły trafiać do mnie regularnie. Początkowo mnie to cieszyło, bo na półkach lądowały piękne, często ozdobne pieczęcie i exlibrisy kolejnych zakonnych bibliotek i zgromadzeń albo z podpisami kapłanów, do których kiedyś należały.

Zbiór powiększał się szybko i to mnie także nie martwiło, bowiem czułem, że buduję coś wartościowego, katolicką bibliotekę, których powstawanie postulował na swoim blogu wynalezionym przez czujne oko Onyxa, pewien katolicki kapłan. Tak, tak, dawno temu – Onyx wrzucał na portal porcje ciekawych linków.

Stare książki żyją innym życiem niż te nowe. Gromadzą imiona i nazwiska poprzednich właścicieli, cudze zapiski, obrazki, zdjęcia, a nawet listy. Znalezisk było sporo. Raz ktoś dołączył do przesłanych mi książek medalik.

W każdym razie, próbując rozszyfrowywać owe zawleczone z książkami historie, okazywało się zazwyczaj, że właściciele księgozbiorów zmarli i gromadzone przez nich książki uleciały w świat. Tych historii nazbierało się wiele, a przynajmniej niektóre warto ocalić. Dziś poznamy taką historię, nieco podobną do historii Ojca Kolbego.

Święty Maksymilian naszedł mnie na dobre od strony, z której trudno się go było spodziewać. Na styku socjalizmu i tajnych stowarzyszeń działał Andrzej Strug. Jego powieść „Wyspa zapomnienia” miała być manifestem budowy nowego świata wznoszonego za pomocą złota i rewolucyjnych idei. Przewiny wobec Dekalogu miał zetrzeć podmuch szlachetnych uczynków wzniecony poruszeniem ton szlachetnego kruszcu. Potem okazało się, że Strug spotkał na swej drodze ojca Maksymiliana. O tym spotkaniu nie opowiedzą Wam wielkie, wydane nie tak dawno opasłe, poświęcone mu księgi noszące znamienne podtytuły „Człowiek jest miarą wszechrzeczy” i „Dzieło i czasy”. To Maksymilian uwzględnił na swej pełnej ludzi i wydarzeń drodze, Andrzeja Struga. Poszedł do niego, z tym co nosił w swoim pięknym wnętrzu i z medalikiem. W ten sposób Maksymilian odwiedził również mnie, bowiem pojawił się w artykule „Ojciec Maksymilian i strugi złotych miraży” umieszczonym w nawigatorze poświęconym szlachetnemu metalowi.

Strug niedługo po spotkaniu z franciszkaninem porzucił masonerię. Zawierając związek małżeński, uczynił to w tajemnicy przed fartuszkowymi braćmi. Może nie chciał ich narażać na przeżycie mszy w katolickim kościele, a może nie chciał narażać wiernych w kościele na widok facetów w kusych fartuszkach.

Nie upłynęło dużo czasu od mojego muzealnego mojego spotkania ze świętym Antonim (pierwszy święty ze szpitalnej kaplicy) we Wrocławiu, a przysłany kiedyś z książką medalik się odnalazł, a nawet pojawił się drugi. Od tej pory jest ze mną, a ja lubię sobie wyobrażać, że emanuje choć cząstką tego, co dawał Maksymilianowi:

„Kilkakrotnie na obozowej ulicy otarłem się o tego nowego więźnia oznaczonego numerem 16 670. (…) W tym człowieku czuło się prawdziwy spokój, który w sobie nosił i który z niego promieniował. Odnosiło się wrażenie, że to jakiś wewnętrzny olbrzym, mający w sobie bezmiar niepojętej mocy, pozwalającej mu bez załamań przebywać w obozowym piekle i innych uzbrajać w cudowną siłę odporności. Człowieka tego, chociażby dla jego pełnych łagodności oczu, życzliwości i owej niepojętej siły , nie sposób było minąć bez uświadomienia sobie jego nieprzeciętności. Kim był i jak się nazywał nie wiedziałem”.

(relacja Jerzego Bieleckiego, za: o. Leon Dyczewski, Święty Maksymilian Maria Kolbe, s. 261)

Potem wydarzyło się, coś co powinienem uznać już za normę. W moje ręce trafiło kilka przedwojennych książeczek o świętych z pieczęcią biblioteki z Niepokalanowa. Ktoś zdecydował się, by pozbyć się cząstki okupionego ogromnymi wyrzeczeniami Maksymilianowego dzieła. Napisałem o tym. Nie powiem, żeby tekst przeszedł bez echa, bowiem antykwariat, który prowadził sprzedaż starych książek z biblioteki w Niepokalanowie podniósł ceny do 199 złotych za jedną.

Dlaczego nikt w Niepokalanowie nie zdecydował, że jeśli książki mają zostać sprzedane, to może jako cenna pamiątka oferowana pielgrzymom odwiedzającym Niepokalanów? Może komuś zabrakło pomysłu, wyobraźni, a może mocy małego medalika?

Ojciec Kolbe – szaleniec Niepokalanej rozsyłał go z listami do wójtów, burmistrzów, sędziów z prośbami o propagowanie „Rycerza Niepokalanej”, a także wraz z życzeniami imieninowymi, które słał do wysoko postawionych osób. Takie życzenia wysłał także Piłsudskiemu (ówczesnemu premierowi), choć ojciec Kolbe miał do niego ogromny żal o przewrót majowy. Wszystko po to by:

„jak najwięcej dusz nieśmiertelnych wyrwać z pęt grzechu, od zła moralnego zabezpieczyć, w dobrem utwierdzić”.

Bracia, którzy byli blisko ojca Maksymiliana wspominali, iż przeczuwał to, że nie będzie mu dane przeżyć wojny. 6 września 1939 otrzymał paszport, bowiem MSW chcąc uchronić od zagłady polityków, działaczy i twórców, wydawało paszporty, by ci mogli jak najszybciej opuścić kraj. Maksymilian został i próbował robic to co dotąd:

„Wbrew wszelkim przewidywaniom ojciec Maksymilian uzyskał zezwolenie na wydanie jednego numeru „Rycerza Niepokalanej”. Złączył w nim miesiąc grudzień 1940 i styczeń 1941 roku i wydrukował w nakładzie 120 tysięcy. Na tyle władze okupacyjne zezwoliły ograniczając jego dystrybucję do dystryktu warszawskiego. (…) Wojenny numer „Rycerza Niepokalanej” rozszedł się błyskawicznie. Rozwiał wszelkie wątpliwości władz okupacyjnych, co do postawy naczelnego redaktora. Przeciwstawiał się ich przemocy i gwałtom, piętnował kłamstwo, którym posługiwały się w uzasadnianiu swoich decyzji i działań. Następny numer nie ukazał się, poprzednie ścigano, a naczelny redaktor znalazł się na liście do likwidacji”. (op. cit. s.253)

Większość książek opowiadających o ostatnich dniach życia Ojca Maksymiliana, pisze o uratowaniu życia Szymona Gajowniczka. Jedna chyba tylko (nie pomnę dziś która) przedstawiała mocno zmienioną optykę. Wyczytałem w niej bowiem, że ojciec Kolbe nie chciał zostawić wytypowanych na śmierć w głodowym bunkrze, bez ostatniej posługi. Nie chciał, by w ostatnią drogę wyruszali bez umocnienia, bez jego niezachwianej wiary w Niepokalaną i w jej moc w przyciąganiu do Boga. Więźniowie twierdzili, że początkowo z bunkru dochodziły złorzeczenia wobec Stwórcy, ale po jakimś czasie przemieniły się we wspólną modlitwę.

„Skazańcy jeden po drugim odchodzili w wieczność jako ofiary ludzkiej nieprawości. Odchodzili bez przekleństw i złorzeczeń. Ojciec Maksymilian, choć całe życie chorowity, od prawie dwudziestu lat żyjący o jednym płucu, wciąż żył. Jak dobrotliwy anioł odprowadzał swoich towarzyszy do Ojca Niebieskiego. Umarł jako jeden z ostatnich dobity zastrzykiem kwasu karbolowego 14 sierpnia w wigilię Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny. Siedział oparty o ścianę z twarzą jasną, promienną i piękną jak ten, który spotyka się z najbardziej przez siebie upragniona osobą.

Dnia następnego ciało spalono w krematorium.” (s.263)

Ostatnio dużo tu pisałem o przypadkach i o znakach. Zakładanie, że życiem kierują jedynie te pierwsze, czyli niewiara w Znaki, jest moim zdaniem duchowym kalectwem, co nie znaczy, by wszędzie na swej drodze widzieć Znaki. Wydaje mi się, że kto jak kto, ale Stwórca inflacji nie lubi i wypuszcza ich ze swej niebieskiej mennicy tylko tyle, ile jest niezbędne, byśmy mogli wybrać dobrą drogę.

I tak siedząc i dumając sobie w szpitalnej kaplicy, czułem jakby mi ktoś w niełatwym przecież kawałku drogi towarzyszył i niesłychanie pomagał. A to, że na ścianie wisiał portret ojca Maksymiliana, nawet jeśli uznacie, że Znakiem nie było, to dla mnie miało ogromne Znaczenie.

***

Powrót ze szpitala do domu oznaczał sporo wolnego czasu, w trakcie którego musiałem się zmierzyć z nieporządkiem w mojej bibliotece. Mogłem bliżej przyjrzeć się niektórym książkom i wyszukać dublety, które często pojawiały się choćby z tej racji, że przy wykupieniu pewnej opcji na popularnym portalu aukcyjnym nie płaci się za przesyłki, jeśli jej kwota przekroczy 45 złotych. Zakup kolejnej książki za kilkanaście złotych, oznaczał zaoszczędzenie kilkunastu złotych na przesyłce. Ta nadprogramowa książka, często bywała więc książką za darmo.

I tak oto zbliżamy się do anonsowanej w tytule „Istoty katolicyzmu”. To tytuł książki wydanej przed prawie 100 laty. Nie będę tu dziś pisał o jej treści (kiedyś do niej wrócę). Oto mam prze sobą dwa egzemplarze. Jeden w twardej czarnej oprawie z wytłoczonymi złotą czcionką nazwiskiem autora i tytułem na grzbiecie. Z przepiękną pieczęcią z wizerunkiem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.

Drugi w miękkich okładkach i mocno sfatygowany. Ale to on zostanie w mojej bibliotece. Jest w nim niewyraźny podpis „Ks. D. Jędrzejew…” i zamaszysta końcówka, która pozwala domyślać się, że chodzi o nazwisko kończące się na „- ski”. Ksiądz D. Jędrzejewski?

Pierwszym imieniem, które przyszło mi do głowy był „Dominik”.

I oto jest – postać, której nie znałem, ale w internecie wyskakuje kilka stron z jego zdjęciem i biogramem. Oto czego można się dowiedzieć o tym kapłanie na jednej z nich.

„Odznaczał się wyjątkowym talentem pedagogicznym, dlatego też wszędzie gdzie pracował cieszył się wielkim autorytetem i życzliwością ze strony wychowanków.

Do pracy w Gosławicach przyszedł 20 lutego 1928 roku. Mimo słabego zdrowia nie oszczędzał swoich sił. Przez parafian nazwany został "kochanym ojczulkiem". Z Gosławic został zabrany przez Niemców 26 sierpnia 1940 roku i osadzony w obozie przejściowym w Szczeglinie. Wszelkie obozowe udręki i cierpienia znosił bez słowa skargi. Następnie do Sachsenhausen a w końcu do obozu koncentracyjnego w Dachau. We wspomnieniach biskupa F. Korszyńskiego ks. Dominik Jędrzejewski zapisał się jako wspaniały człowiek, promieniujący dobrocią, człowiek o złotym charakterze. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że ks. Dominik nie skorzystał z propozycji zwolnienia z obozu w zamian za podpisanie deklaracji wyrzeczenia się kapłaństwa. Wierny był Bogu i Kościołowi aż do końca. Tuż przed śmiercią pozostawił biskupowi Korszyńskiemu testament, w którym oznajmił, że życie swoje ofiaruje za swoich parafian. Zmarł z wycieńczenia 29 sierpnia 1942 roku, zaś ciało spalone zostało w obozowym krematorium.

"Byłem obecny przy księdzu Dominiku, kiedy już właściwie konał; wziął mnie za rękę i powiedział: jak ksiądz wyjdzie z obozu, proszę pojechać do Gosławic i powiedzieć moim parafianom, że ja swoje życie ofiaruję za nich" (bp Franciszek Korszyński).

Ktoś dociekliwy mógłby negować fakt, że książka należała do tego konkretnego kapłana. W sumie imię i nazwisko dosyć popularne. Może czytając kolejne fragmenty biogramu kapłana przekona się, że w tej historii mało jest przypadków:

„Był bardzo oczytany w literaturze teologicznej i społecznej. Miał bogatą bibliotekę. Książki gromadził od najwcześniejszych lat. Kupował je jako uczeń, student i kapłan. Służyło to m.in. rozwojowi jego życia duchowego. Posiadał publikacje z serii „Biblioteka Życia Wewnętrznego”, wydawanej przez jezuitów w Krakowie. Interesował się szczególnie apostolstwem modlitwy w teorii i praktyce. W księgozbiorze posiadał między innymi książki o cierpieniu, np.: P. Kepplela „Szkoła cierpienia”, F. Coppee „Dobre cierpienie”. Gromadził również dzieła pisarzy starochrześcijańskich z serii „Pisma Ojców Kościoła”. Należał do elitarnej grupy 228 prenumeratorów z całej Polski tego wydawnictwa ciągłego”

Czytając ten fragment mam nieodparte wrażenie, że to Ojciec Maksymilian w przedziwny sposób sprawił, że ksiądz Dominik stanął z należącą do siebie książką na półce mojej biblioteki, a tym samym na mojej drodze. Wszystko po to, by przypomnieć o innych dzielnych kapłanach, którzy na naszą cześć zasługują, a o których niezasłużenie nie pamiętamy, koncentrując się na postaci Wielkiego Świętego, który nigdy o swoją wielkość nie zabiegał.

Dnia 13 VI 1999 r. na Placu Piłsudskiego w Warszawie ksiądz Dominik Jędrzejewski został ogłoszony błogosławionym przez papieża Jana Pawła II, wśród 108 męczenników z okresu II wojny światowej. Postulatorem procesu beatyfikacyjnego był ks. Tomasz Kaczmarek z diecezji włocławskiej. Kościół katolicki wspomina w liturgii bł. ks. Dominika Jędrzejewskiego w gronie 108 męczenników w dniu 12 czerwca.

I tak oto w tej historii pojawił się Nasz Papież. Nikogo więc nie zdziwi, gdy kolejna opowieść o świętych ze szpitalnej kaplicy będzie poświęcona Janowi Pawłowi II.

A tu książka p.t. „Istota katolicyzmu”

https://allegrolokalnie.pl/oferta/prof-karol-adam-istota-katolicyzmu-wyd-1930

Co prawda nie należąca do błogosławionego księdza Dominika ale o treści wnikliwie przez niego rozpoznanej. Wszak poznając powołanie, życie i śmierć tego mądrego kapłana jesteśmy pewni, że były one wypełnione prawdziwą Istotą.

Tak oto przedziwnym przypadkiem, wielki zakonnik i święcie skromny i pokorny franciszkanin – pokazał mi drogę do mądrego kapłana. Ciekaw jestem co by na tę opowieść powiedziała siostra Rajmunda? Może się dowiem, pewnie by się ucieszyła ze starej książeczki z biblioteki w Niepokalanowie... Może niedługo...

 

Tu link do innych książek z biblioteki Betacoola

Niektóre wcześniejsze teksty Alfatoola:

tekst pierwszy - Niezbyt smutna elegia na odejście z prośbą o przyjście z pomocą

tekst drugi - Święci ze szpitalnej kaplicy cz.1 Czy św. Antoni jadł ryby?

tekst czwarty - Poradnik przetrwania w beczce szpitalnego dziegciu



tagi: książki  święci  papież  świętość  szpital  biblioteka  maksymilian maria kolbe  kaplica  ksiądz dominik jędrzejewski  błogosławiony  święty  istota katolicyzmu 

Alfatool
27 marca 2024 20:14
2     494    11 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

OjciecDyrektor @Alfatool
29 marca 2024 07:12

Tak. Istota ofiary św. Maksymiliana została - wg mnie - celowo zmieniona i zapomniana. On tam poszedł na smierć, aby ratować nieśmiertelne dusze skazańców, a nie po to, aby ratowac doczesne życie innego więźnia. Przypominanie tego motywu jest niewygodne, bo z niego wynika, że piekło nie jest puste oraz, że musimy nieustannie korzystać z sakramentów, aby móc się zbawić. A skoro sakramenty są nam niezbędne, to i ich dawcy/pośrednicy- kapłani katoliccy. Dziś nikt już nie mówi, że piekło jest pełne dusz. Matka Boża w Fatimie powiedziała dzieciom, że ludzie wpadają do piekła, jak krople deszczu - tyle ich tam wpada. I nie chodziło Jej o epatowanie grozą, ale o ofiarę za tych, co są zagrożeni wieczną śmiercią (bo już Apokalipsa mówi, że na końcu do piekła trafi śmierć, czyli że ona tam będzie paniwać - piekło to jest jej królestwo, a nie krolestwo szatanów i to ona tam będzie wiecznie zadawać i upadłym aniołom i potępionym ludziom wieczne cierpienia). Matka Boża wprost powiedziała, że tylu ludzi idzie do puekła, bo nie ma kto by się za nich ofiarował - czyli chodziło Jej o to, aby zacząć żyć duchem ofiary. I św. Maksymilian we wszystkich swych pismach do tego ducha ofiary zachęcał. Co więcej - jest synchronizacja czasowa ostatniego objawienia fatimskiego (cudu słońca z 13 październija 1917) z założeniem przez św. Maksymiliana Rycerstwa Niepokolanej (Militia Immaculata) - też październik 1917 w Rzymie. Nie ma przypadków - są tylko znaki.

Wykrzesabie z siebie tego ducha ofiary jest trudne, a sytuację pogarsza jeszcze to, że po smianie liturgii Mszy Świętej o ofierze mówi się ledwo co lub prawie wcale. Wszędzie tylko uczta (tak jakby zapomniano, że uczta zawsze jest PO OFIERZE i że uczta ta obiecana jest nam, ale na tamtym świecie, a nie na tym...komunia/konsumpcja ofiary to wyraz tej przyszłości), a jak uczta to zabawa i śmiechy podczas liturgii. U nas w Polsce - dzięki Bogu - takich rzeczy, poza "Areną młodych" zoorganizowaną przez kard. Risielieu, nie było, ale na Zachodzie było to powszechne.

 

zaloguj się by móc komentować


zaloguj się by móc komentować